Każdy jest inny, każdy ma inne potrzeby i dopóki nie wyrządzamy sobie wzajemnie krzywdy w związku z tym, a się szanujemy, to jest to w porządku. Dlaczego o tym piszę? By wyjść naprzeciw wszystkim tym, którzy zapomnieli, że nie do swoich decyzji lepiej się nie wtrącać, szczególnie jeśli nie ma się nic mądrego do powiedzenia. A konkretniej mam na myśli mędrkowanie o zatrudnianiu, pracowaniu i zwalnianiu się. Jeśli tu jesteś, to zapewne wiesz jak działa marketing sieciowy i szukasz w nim miejsca dla siebie. Być może ciągle się wahasz rzucić etat, bo większość osób dookoła stuka się w głowę i mówi, że chyba zwariowałaś. Witaj w klubie. Też przez to przeszłam (i nadal przechodzę). Dlatego dziś zamiast o samym MLM kilka słów o etacie. Jak zrozumienie tego systemu pozwoliło mi się uwolnić od pętli: ucz się dobrze, skończ studia i idź do pracy, najlepiej na etat w budżetówce. Tam jest raj. Czyżby? Na pewno nie dla każdego.
Kilka słów wprowadzenia – czyli jak nie słuchałam siebie tylko innych
Moja historia zawodowa jest podobna do historii wielu innych osób. Wyniosłam z domu przekonanie (te przekonania to zmora totalna, ale jeszcze kiedyś o tym napiszę), że najlepsza droga do spełnienia zawodowego to po studiach iść do pracy etatowej. I najlepiej jeśli ta praca będzie spójna z tym, co się studiowało. Ale jeśli nie, to trudno, byle ten etat był, i to najlepiej państwowy. Bo u „prywaciarza” to może być różnie. I co? I jak mówili, tak zrobiłam, bo skoro większość chodzi do tej pracy, odhacza te 8 godzin i ma spokój, to niech będzie. Mimo że bezpośrednio po magisterce pracowałam w różnych miejscach, to ciągle szukałam pracy, by się realizować jako geolog. Ah, jak to cudnie brzmi. I w końcu się udało: pomyślnie przeszłam rekrutację na stanowisko w administracji rządowej, gdzie to moje wykształcenie miało faktycznie znaczenie. No i ta duma rodziców, że jedno z dzieci pracuje w ministerstwie.
Pierwsze rysy na etacie
Zachłyśnięta nową pracą z radością co rano jeździłam na warszawską Ochotę, by zagłębiać się w tajniki poszukiwania, rozpoznawania i (o zgrozo) wydobywania węgla kamiennego w naszym kraju. Nowe obowiązki, nowe znajomości, nowe doświadczenia, nowa wiedza. I ta pensja, co miesiąc zawsze na koncie. Jednak już pierwsze miesiące pracy pokazały mi, że w tym całym systemie słabe jest to, że bez względu na to czy pracy mam dużo i muszę się spinać czy wręcz mam czas by patrzeć w okno i medytować, ta pensja jest taka sama. Ktoś powie, hola hola! Ale w budżetówce są przecież premie. No są, uznaniowe. Nie narzekałam, bo zawsze premie otrzymywałam wysokie, jednak nigdy nie miałam pewności ile kasy wpłynie na konto i czy to, co moim zdaniem zrobiłam świetnie też zdobędzie przychylność przełożonych. Pomijam oczywiście wszelkie osobiste = personalne wycieczki. I w taki sposób na cudownym systemie etatowym pojawiła się pierwsza rysa, czyli: nie masz wpływu na swoje zarobki. Ale do kasy jeszcze wrócę.
Czym jest umowa na czas nieokreślony?
W pierwszym roku, mając umowę na rok nie wychylałam się za bardzo, bo chciałam by i u mnie spełniało się największe marzenie: zatrudnienie na czas nieokreślony. I stało się. l dopiero jak miałam papier w ręku zrozumiałam, że to nie jest umowa na dobre i na złe. To tak naprawdę umowa na 3 miesiące – bo tyle wynosił okres mojego wypowiedzenia. I jakkolwiek by tego nie nazywać, to ona nie dawała mi żadnego poczucia bezpieczeństwa. Każdego dnia kończyłam pracę z myślą: „uf, mam jeszcze pracę na kolejne 3 miesiące”. I wbrew obiegowej opinii, wcale nie jest to super trudne zwolnić pracownika. A jeszcze łatwiej zrobić tak, by chciał zwolnić się sam. Zatem druga rysa, obok zarobków, to: poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa wynikające z umowy na czas nieokreślony to fikcja.
Jedyne bezpieczeństwo, które zapewnia nam prawo (a nie pracodawca), to to, że my kobiety jesteśmy chronione w czasie ciąży i urlopu rodzicielskiego. Więc możecie sobie wyobrazić, że odliczałam dni do tego, aż zajdę w ciążę i chociaż na te kilkanaście miesięcy nie będę miała zmartwień, czy mnie zwolnią, czy nie zlikwidują mojego stanowiska pracy etc. To na razie jedyny plus etatu, jaki jestem w stanie przywołać. Ale lećmy dalej.
Zależność i brak elastyczności, które doprowadzały mnie do szału
Wiem, to znaczy mam nadzieję, że są pracodawcy, którzy cenią pracowników, którzy realizują misję swojej firmy a nie tylko liczą kasę i sprawdzają czy w tabelkach się wszystko zgadza. I że są ludzie, którzy z ochotą przeznaczają 8 godzin swojej doby na pracę, bo daje im spełnienie na wielu płaszczyznach. A na dodatek mogą ją wykonać zgodnie z tym, jak lubią i potrafią pracować, przy okazji stale się rozwijając. I to jest super. Generalnie jeśli komuś obecna praca przynosi frajdę, to niech jej się trzyma jak najmocniej. Ja dzielę się tym, że na własnej skórze doznałam jak puste są frazesy etatowe przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Nie miałam wpływu na swoją pracę
I kolejnym elementem, który dał mi w kość było to, że „wszystko zależy”. Nikogo nie obchodziło, czy sprawy nad którymi pracuje są ważne (i czasem pilne), czy mają ograniczony termin. Nie miało znaczenia jak bardzo się w nie angażuje. Bo czasem nawet te kluczowe zadania nie mogły się skończyć powodzeniem, bo nie zależało to ode mnie. Bo akurat dyrekcja miała inne rzeczy do zrobienia, bo akurat minister nie miał czasu, bo akurat pojawiły się jakieś bezsensowne interpelacje i trzeba było rzucić wszystko. A później ponieść konsekwencje tego, że coś nie jest skończone. Szlag mnie trafiał, że ja się staram, dopinam wszystko, a to jest bez znaczenia. Bo postawienie ostatniej kropki nie zależy ode mnie. Wyobrażacie sobie, jak motywacja wtedy siada…?
Razem z tym „a to zależy od…” nie mogłam liczyć też na elastyczne planowanie swojej pracy. Irytowało mnie to, że wszystko jest odgórnie ustalone na sztywno, a i tak wykonanie tego nie gwarantowało sukcesu. Takie błędne koło. Nie wspominam już nawet o tym, że nie było szans (akurat u mnie) nawet na częściową pracę z domu. A przecież czytać wnioski koncesyjne mogłam w swoim fotelu i pewnie byłoby to bardziej efektywne. Szczególnie też, że godziny pracy w dużej mierze nie pokrywały się też z moją krzywą efektywności, przez co wiele czynności zajmowała mi wiecej czasu, bo nie mogłam się skupić. W kwestii elastyczności też kulała kwestia dni wolnych. Rozumiem konieczność planowania w dużych organizacjach urlopów, by każdy mógł skorzystać. Ale ten dyskomfort, gdy potrzebujesz wziąć 1 dzień wolnego i musisz się prosić, stawać na głowie, jest naprawdę niepotrzebny (niech żyje instytucja urlopu na żądanie). Bez problemu dostawało się wolne tylko na pogrzeb. Słaba pociecha, co?
Zarobki w budżetówce, czyli żenujący temat tabu
Najśmieszniejsze w mojej pracy było to, że jak zostałam zatrudniona w resorcie, to wiele osób myślało, że zarabiam niewiadomo ile. Bo przecież tam tyle się zarabia, gazety nawet o tym piszą. No pewnie, zarabia się. Jeśli jesteś ministrem, dyrektorem generalnym albo masz inną fuchę. Urzędnicy niższych szczebli zarabiają słabo. I co najgorsze z najgorszych, bez względu na swoją pracę nie mamy szans na podwyżki. Jak rząd sypnie kasą, to wtedy może pensja podskoczy, ale wcale nie znaczy, że tym, którzy najbardziej na to zasługują. Uznaniowość jest tu na każdym kroku.
To pozwólcie, że skupię się tu ciut na zarobkach właśnie. Będzie kilka cyferek, po to, by pokazać Wam jak bardzo można mieć wpływ na to ile się zarabia. Nie ma dla mnie znaczenia, czy uznasz, że to wysoka pensja czy niska. Ważne jest dla mnie to, że wypracowałam to sama, niezależnie od widzimisię przełożonych i ciągle idę do przodu. Dane, które tu podaje dotyczą tylko mnie, nie są to żadne statystyki.
Przegląd portfela
Gdy zaczynałam pracę w miarę świeżo po studiach zarabiałam 2300 zł na rękę. Doliczając premię i 13tkę można założyć, że średnia moja pensja wynosiła 2800 zł. W latach 2013-2016 (3,5 roku) dostałam 2 podwyżki i moja pensja skoczyła do ok. 3500 zł. Czyli średnio na rok dostałam 400 zł podwyżki. Można powiedzieć, całkiem niezły wynik. Godzin mojej pracy została wyceniona na początku na 14,50 zł, i finalnie osiągnęła niecałe 22 zł. I nie miałam żadnego wpływu na to ile mogę w przyszłości jeszcze zarobić. Wiedziałam jedno: nigdy nie zarobię więcej niż osoby będące nade mną w hierarchii firmy. I to był kolejny powód do tego, by uciekać. Bo chciałam zarabiać tyle, na ile sobie zapracowałam, a nie tyle ile określił ktoś, kto nie wiedział nic o moim zaangażowaniu, skuteczności.
Podobnie jest przy prowadzeniu niektórych działalności – aby zarabiać więcej, to albo trzeba dłużej pracować – obsługiwać więcej klientów, albo podnosić cenę. Na dłuższą metę żaden z tych wariantów jest nierealny do ogarnięcia.
Moje zarobki w doTERRA
Jesteście pewnie ciekawi jak to wygląda w doTERRA. Początki mojej pracy (pracy, a nie używania olejków) wyglądały tak, że startowałam od pensji około… 50 euro. I wydawałam ją na olejki. I co więcej, dokładałam to interesu! Bo dla mnie to naturalne, że się inwestuje w swoją firmę. I taka jeszcze jedna ważna informacja, zanim przejdę dalej: moja doTerrowa pensja jest niższa niż pokazują wszelkie statystyki i tabelki. Wynika to z tego, że mam najmniejszą strukturę w całej naszej sieci, ale całkiem porządnie ułożoną. No i z retencją ok. 50%. Mało ludzi w strukturze oznacza niewysoki obrót, ale wystarczający do awansów. A awanse dają drogę do różnych premii finansowych.
50 euro, które dynamicznie się rozmnożyło
Jak wspomniałam zaczynałam od 50 euro. Jednak wzięłam się porządnie za pracę, pokonując różne wymówki zaczęłam robić spotkania, wychodzić do ludzi i po pół roku miałam już 400 euro (ranga premier). Czyli wypracowałam sobie w pół roku podwyżkę ok. 1500 zł (więcej niż przez 3,5 roku na etacie). Ale powiesz, ze 400 euro to ciągle za mało. Kolejne półrocze przyniosło nowy awans z podwyżką 550 euro (ok. 2400 zł), a finalnie zarabiałam już średnio 950 euro. 5 miesięcy później moje zarobki kształtowały się na poziomie ok 1500 euro i z miesiąca na miesiąc rosną. Robiąc szybkie (zaokrąglone) kalkulacje wychodzi na to, że moja roczna podwyżka wynosi średnio 4000 zł, to jest 10x więcej niż na etacie. A nie pracuję 8 godzin dziennie, tylko mniej (bo na tyle pozwalają mi dzieci) i to w dowolnych blokach czasowych i z ludźmi, z którymi chcę to robić. I moja godzina pracy nie jest warta 22 zł, ale 122. Widać różnicę?
Czy się opłaca? Tak. Płacę ZUS, płacę podatki i wszystko inne co zapłacić trzeba. I nadal mam więcej pieniędzy niż na etacie. Ale co ważne: mam też więcej czasu, bo umiem go dobrze zorganizować. Warto się spiąć i mieć spokój? Zdecydowanie! Szczególnie, że tu sami decydujemy ile siebie włożymy w pracę i jakie w związku z tym będziemy mieć wyniki finansowe. I wiem, że i moje wyniki finansowe będą coraz lepsze, bo nad tym pracuję. I wiem, że wśród nas są też osoby, które mogą pochwalić się wyższą pensją i serdecznie im gratuluję. Oczywiście są też takie, które zarabiają niewiele, bo nie podejmują właściwych działań. Nie ma znaczenia w którym miejscu w strukturze jesteś, czy wyżej czy niżej. Moja pensja zależy od wysiłku, który włożę by ją uzyskać.
Chcesz rzucić etat? Zwariowałaś?
Tak wiem, że mogłam poszukać innego etatu, na którym byłoby bajkowo. I wiem, że nie każdy jest stworzony do samodzielnej pracy, tylko musi mieć wszystko narzucone z góry. Wiem też, że własna działalność wymaga wielu wyrzeczeń, szczególnie na początku i niektórzy nie chcą się na nie zdobyć. Ale wiem też, że decyzja którą podjęłam o swojej karierze zawodowej jest w 100% moja, daje mi ogromną satysfakcję i poczucie, że robię coś wartościowego. A ponadto moja praca mnie nie ogranicza. I to jest kluczowe. Jeśli w miejscu, w którym teraz jesteś czujesz się ograniczona, brak Ci niezależności, to może to jest ten moment, by pomyśleć o zmianach i ich dokonać. Czujesz, że może rozwinąć się z tego coś dobrego? Chcesz pogadać o kulisach pracy w marketingi sieciowym doTERRA? Koniecznie do mnie napisz!